Nie mogła już biec dalej. Uklękła na ziemi, bez tchu, wypuœciwszy łuk, trzymany dotąd w zębach. Na szyi

Nie mogła już biec dalej. Uklękła na ziemi, bez tchu, wypuœciwszy łuk, trzymany dotąd w zębach. Na szyi dysponowała zakrzepłą i œwieżą krew, ale chyba nie swoją. Była bez spódnicy - to, co z niej zostało, posłużyło za szarpie, którymi przewiązano rany olbrzymiego kocura, leżącego bez aktywności na ziemi. Pokazała tylko gestem, że trzeba się nim zająć, i opadła ciężko na plecy, zamykając oczy. Oddychała chrapliwie. - Dajcie jej wody! - rozkazał Oveten, przytomniejąc. - Zająć się kotem! Jeden z żołnierzy, najbardziej biegły w opatrywaniu ran, natychmiast pochylił się nad burym olbrzymem w kolczudze. Ktoœ przyniósł opatrunki, ktoœ wodę i wódkę. Z najwyższym trudem, ostrożnie, zdejmowano poszarpaną zbroję. Oveten usiadł przy dziewczynie. Piła chciwie z trzymanego oburącz wora. Ręce i nogi wciąż drżały jej ze zmęczenia. - Co się stało? - zapytał, podtrzymując wór, ale zaraz dał znak, że poczeka, aż jest mogła mówić. - To nad nim... taki sęp... - wyjaœniła urywanie. - Stracił mnóstwo krwi... Ci tutaj... to jego oddział nas gonił. Oveten zmarszczył brwi. Przychodziła do siebie. - To nie Wer-Hagena - wyjaœniła już spokojniej i bardziej rzeczowo. - To jego oddział wybiłeœ, wasza godnoœć. To L.S.i.Rbit, najbardziej znany kocur Szereru, choć może tobie nic to nie mówi... Słyszał to nazwisko, a jakże. Z ust Ambegena, a i wczeœniej. Lecz w Armekcie niezwykłą powieść o rodzie L.S.i. miano za coœ w rodzaju legendy, w najlepszym razie za półprawdę. Tak czy owak, nazwisko kocura jest obecnie dla Ovetena mało ważne. - Jego oddział wybiłem, powiadasz - rzekł ponuro. - Chciałbym, żeby to była prawda... Wiesz, pani, kogo wybiłem? Grombelardzkich gwardzistów. Nie zrozumiała. - Kogo? - zapytała ze zdumieniem, sądząc, że się przesłyszała. - Gwardzistów? potwierdził z westchnieniem. - Nie mogliœmy wypatrzeć wartowników - zaczął ciężko. - Czekaliœmy na zmianę warty, żeby się ruszyli, ale bądŸ jej nie jest, bądŸ przegapiliœmy. Ciemna noc i ta przeklęta mgła, wszystko okazuje się możliwe. Dałem sygnał o brzasku. Zadumał się, ponury. - Nawet w biały dzień mógłbym się pomylić - powiedział. - Wojskowe płaszcze albo podobne wszyscy tutaj noszą, a hełmu spod kaptura nie widać. Ale to żołnierze, jakich mało... - Pokręcił z podziwem głową. - Zaraz dostrzegłem pomyłkę, ale jest za póŸno. Ledwie poszło do nich parę strzał, a wszyscy poderwali się z ziemi. Moim ludziom zdawało się pewnie, że nie widać ich, jak ledwo ledwo wychylają się spoza skał... A ci tutaj ponapinali owe swoje kusze tak prędko, że przenigdy bym nie uwierzył, gdybym nie zobaczył. Raptem może dziesięć bełtów zdążyli nam posłać, a położyli trupem trzech moich i ranili 4. Potem wzięli się za miecze i choćbyœmy nawet nie chcieli, musieliœmy wystrzelać ich do ostatniego. Pojmałem oœmiu, wszyscy ranni. My rannych mamy tyle samo, no i tych trzech zabitych. Zaległa cisza. - Jestem pewna - zaczęła - że gdy byłam na zwiadach... Przerwał jej. - Wiem, wiem... Przed północą rzeczywiœcie byli tu rozbójnicy. i są nadal - machnął ręką - zabici albo powiązani jak balerony. Gwardia urządziła im to, co ja potem gwardii... Mruknęła coœ do siebie, a po kilku chwilach zaczęła się cicho œmiać. - Cóż ci tak wesoło, pani? - zagadnął, nawet nie starając się maskować złego humoru. - Siedzisz po uszy w kłopotach, wasza godnoœć - stwierdziła. - No, zostałeœ rozbójnikiem. To okazuje się szubienica. A w najlepszym razie twierdza. Co obecnie zamierzasz? Podniosła dodatkowo raz wór, przepłukała usta i wypluła wodę na ziemię. Ochlapała sobie szyję, zmywając zaschniętą kocią krew. - A co z jeńcami? - Właœnie - mruknął.